No more tears
Czy ja w ogóle coś zyskałam w tym popieprzonym roku?
Na pewno jakieś 1,5 nowej zmarszczki.
Poza tym dodatkowy stres i strach o tatę. Bo rak.
Kolejne uderzenie mojej choroby. No bo stres.
I kolejne opakowanie leków. Bo choroba.
Popieprzone kółko...
A pozytywy?
Na pewno zyskałam, a może bardziej ODZYSKAŁAM tatę, bo jego rak operacją został pokonany. #fuckthecancer! O.
Poznałam też garstkę (mniej lub bardziej) ciekawych ludzi w tym roku. Ale tylko tych wyjątkowych zostawiłam przy sobie, bo wiadomo, że co za dużo to niezdrowo. A poza tym w kwestii nielubienia przeze mnie ludzi nic się nie zmieniło. Zresztą ludzie to złodzieje czasu, a ja cierpię na chroniczny jego brak.
Ale jednak są też tacy, którzy sami postanowili ode mnie odejść. I oczywiście każdy ma do tego prawo. Nikt nikogo nie trzyma na siłę. I nikt nie jest niczyją własnością.
No ale kurwa przydałyby się chociaż jakieś dwa słowa na odchodne. Chociażby ze względu na te wszystkie lata i naszą zażyłość. Prawda, Hubert?
Ale jeśli postanowiłeś zniknąć tak bez słowa to na pewno miałeś jakiś powód. Cóż, mam tylko nadzieję, że nic Ci nie jest, i że masz się dobrze.
Czy straciłam coś jeszcze w tym roku? Chyba nic co miałoby dla mnie jakieś większe znaczenie. Nie licząc łez smutku i wewnętrznego bólu...
Nigdy tego nie robię, ale skoro kończący się 2020 był jak rollercoaster to mam wyjątkową ochotę na jakieś postanowienia. Przede wszystkim już nigdy (nie tylko w nowym roku) nie powinnam wpatrywać się w nóż i myśleć 'co by było gdyby?'. Może faktycznie niepotrzebnie zostawiłabym komuś bałagan jakby się krew ma rozlała po płytkach czy innych ścianach.
Zrobię sobie za to lepiej nowy tatuaż.
A jeśli czarne myśli i/lub stany lękowe czy depresyjne wrócą... to powinnam pomyśleć o rodzicach. Albo zadzwonić do Ewy. Albo kuźwa przytulić psa.
Ale na pewno nie wylewać z siebie tyle łez.
SO 2020... BYE BITCH AND GO FUCK YOURSELF.
Dodaj komentarz